czwartek, 23 marca 2017

Filozofia pielgrzymowania

Spakować plecak, tak aby nie był zbyt ciężki. Zaplanować trasę, przygotować się fizycznie na pokonywanie kolejnych kilometrów. Zostawić przeszłość, dawnego siebie i wziąć do ręki twardą, ale dającą oparcie, laskę pielgrzyma. Oddać drodze swoje problemy i troski. Odnaleźć odpowiedzi na pytania, uporządkować swoje zabałaganione życie. Wyruszyć do Santiago de Compostela.

Daniel Sitek w bardzo osobistych refleksjach oddał swoje credo pielgrzymowania. „Kredencjał. Droga do wnętrza” to duchowy dziennik podróży młodego człowieka, który postanowił zmienić swoje życie. Rozstał się z ludźmi, na których od dawna nie mógł liczyć, odszedł z pracy. Potrzebował wskazówki co dalej, kim chce być i jak budować swoją przyszłość. Wybrał dość ekstremalne rozwiązanie, chcąc udowodnić sobie i innym, że jest mężczyzną, silnym i niezłomnym człowiekiem:

„Iść, zahartować się, udowodnić samemu sobie odwagę, mądrość oraz wytrwałość, spotkać po drodze siebie i zdefiniować schematycznie utarte plany życiowe (ogarnąć się). Chciałem udowodnić sobie, że osiąganie założonych celów, nawet wymagających, jest w moim zasięgu, jeśli tylko wytrwam. Chciałem odzyskać wiarę w siebie” (s. 11)*

Podjęcie decyzji o pielgrzymce do Santiago de Compostela okazało się punktem zwrotnym w życiu autora. Przemierzał drogę autostopem aby dotrzeć do Arles - skąd wyruszył już pieszo, pokonując wiele kilometrów, doświadczając różnorodnych emocji, spotykając innych pielgrzymów, ucząc się pokory, nadziei i wiary w bezinteresowną dobroć ludzi. Mając przy sobie kredencjał, czyli dokument definiujący każdego pielgrzyma podążającego drogą św. Jakuba, narrator wypełniał go pieczątkami, symbolami zdobywanych miast, miejscowości. Kredencjał stał się również przechowalnią wspomnień, rozmów z drugim człowiekiem, nowych znajomości, a także zapisem bólu, słabości, zmęczenia, wytrwałości, walki z własnym ciałem i dumą.

 „Kredencjał. Droga do wnętrza” wypełniają przebyte kilometry, opisy francuskich i hiszpańskich krajobrazów, mijanych miasteczek, poznanych ludzi, noclegów w schroniskach lub pod gołym niebem. Autor zwraca szczególną uwagę na „nauczycieli”, mentorów, dzięki którym droga przyniosła wiele autorefleksji, nauki, samopoznania. Młodemu człowiekowi przyświecała szczególna myśl – „każdy ma swoje Camino” – czyli każdy z pielgrzymów ma własną drogę, sposób podróżowania, przeżywania, motywację. Daniel Sitek dzieli się z czytelnikami bardzo głębokimi przemyśleniami, nie ocenia innych, ale stara się z każdego spotkania, rozmowy wyciągnąć lekcję, morał. Wychodząc ze strefy komfortu, powierzając swój los obcym ludziom, odnajdując wytchnienie w modlitwie – stając się prawdziwym pielgrzymem. Jego wędrówkę wypełniają liczne obserwacje, zmagania z niesprzyjającą pogodą, zmęczeniem, niepokojem o nocleg. Na początku drogi jest on zagubionym młodym mężczyzną, szybko angażującym się w związek, który rozłąka wystawia na próbę. Czy będzie mógł liczyć na wsparcie dziewczyny? Czy zrozumie jego decyzje i zaufa? Pod koniec swojego pielgrzymowania odnajduje on wewnętrzny spokój, wielokrotnie doświadcza szczęśliwych zbiegów okoliczności, pomimo braku pieniędzy zawsze znajduje kogoś, kto dzieli się z nim jedzeniem czy wodą. W porozumieniu nie przeszkadza bariera językowa czy pokoleniowa. Pielgrzym zaczyna doceniać najdrobniejsze przyjemności – jak smak czekolady, zapach wina, widok nocnego nieba, powiem wiatru. Każdy spotkany człowiek to inna historia, poszukiwanie własnego celu. Jest czas na wspólne podróżowanie, ale i na samotność, wędrówkę z samym sobą, z własnym głosem. Wtedy najlepiej poznać prawdziwe „ja”. Pielgrzymka staje się również celebracją codzienności, aktem wdzięczności za niedogodności, trudy i przebłyski nadziei. Dotarcie do celu, do mety jest nie tylko potwierdzeniem swojej wartości, ale staje się początkiem wewnętrznej metamorfozy. Autor pozostawia czytelnika z deklaracją zmiany, spokojem duchowym. Kiedy droga kończy się trzeba znowu powrócić do normalności, z pielgrzyma zmienić się w szarego człowieka przytłoczonego problemami dnia codziennego. Podróż zmienia perspektywę, uczy patrzeć głębiej i szerzej, uczy zrozumienia i empatii do drugiego człowieka, jest prawdziwym poligonem dla ciała i psychiki. Nie ma recepty na idealne pielgrzymowanie, w każdą podróż wpisane są upadki, rozczarowania, chwile słabości i rezygnacji. Pokonanie każdej kolejnej przeszkody buduje w człowieku wiarę, gotowość na zmiany. Kredencjał staje się nieodłączną częścią pielgrzyma, zaczyna płynąć w krwi, odciskając doświadczenia, słowa, ciszę, poszczególne kilometry. 

Duchowy dziennik, zapis osobistego wyzwania „Kredencjał. Droga do wnętrza” Daniela Sitka to lektura, która wpisuje się w okres wyciszenia, czas Wielkiego Postu. Może się okazać otuchą przy życiowym zakręcie, stać się inspiracją do podjęcia własnej podróży. Przemyślenia autora – narratora są bardzo szczere, mężczyzna przyznaje się do własnych porażek, ucząc się pokory i otwartości. Jego filozofia pielgrzymowania jest prosta, oparta na wewnętrznym zaufaniu, słuchaniu mądrych ludzi, szanowaniu potrzeb współtowarzyszy. Modlitwa staje się jedną z form wewnętrznego dialogu, wyciszenia i medytacji. Pielgrzym na końcu drogi odnajduje coś o wiele ważniejszego niż odpowiedzi na swoje pytania. I chociaż powrót do zwykłej rzeczywistości jest bolesny, to pozwala na weryfikację przemiany, swoich potrzeb, celów, marzeń, więzi z innymi ludźmi. Najtrudniejsze jest uwolnienie się z własnych ograniczeń, pułapki komfortu, tkwienia w złudnej stabilizacji. Książka Daniela Sitka pokazuje, że warto odważyć się na wędrówkę, która uporządkuje nasz życiowy bałagan, będzie drogowskazem i nauczy otwartości na drugiego człowieka. 

* Daniel Sitek, Kredencjał. Droga do wnętrza, wyd. Novae Res, Gdynia 2016.


Dziękuję portalowi Sztukater za egzemplarz książki.

piątek, 10 marca 2017

Klucz do piękna znajduje się w naszych lodówkach


Współcześnie kosmetyki tworzą kanony piękna. U każdej z nas można znaleźć ich niemałą kolekcję. Wszystkie mają jeden cel – sprawić abyśmy poczuły się piękne. Ale czy na pewno w tych tubkach, słoiczkach, pachnących pudełeczkach kryje się sekret urody? Może za bardzo ufamy koncernom, które wmawiają nam, że kolejny krem jest nam niezbędny, aby uniknąć zmarszczek, nadwagi, trądziku, itd. Piękno tak naprawdę tkwi w naszych wyborach, codziennych nawykach, w naszym wnętrzu. Eat pretty, czyli piękna dieta to czerpanie odżywczych składników z jedzenia, które sprawi, że nasze ciało będzie naturalnie zadbane i atrakcyjne. Jestem sceptycznie nastawiona do różnego rodzaju diet, ale książka Jolene Hart „Eat pretty. Jedz i bądź piękna”, wydana przez wydawnictwo „Znak” w tłumaczeniu Aleksandry Żak,  tak naprawdę to poradnik świadomej kobiety, która potrafi dokonywać mądrych wyborów. Tu nie chodzi o rezygnowanie z jedzenia, ale wybieranie produktów, które uszczęśliwią nasz organizm. Eat pretty to komponowanie posiłków, których składniki, witaminy, minerały – mają sprawić, że nasza skóra, włosy, paznokcie  i samopoczucie ulegną znacznej poprawie.
Poradnik Jolene Hart nie jest czymś rewolucyjnym, nowatorskim, ale zbiera wszystkie przydatne informacje jak kompendium, wskazując co tak naprawdę decyduje o naszym pięknie. Aby jednak zacząć przygodę z Eat pretty – piękną dietą trzeba uświadomić sobie, że istnieją w naszych codziennych nawykach żywieniowych tzw. „wrogowie wdzięku” – czyli alkohol, cukier (u mnie jest to niestety najlepszy antydepresant), gluten, kofeina, mięso z hodowli przemysłowej, nabiał, napoje gazowane, smażone potrawy, rośliny uprawiane na pestycydach, żywność wysoko przetworzona i pakowana w puszki.  Wszystko to odbija się na naszej skórze, na cerze gdyż jesteśmy tym, co jemy. Autorka podkreśla, że kosmetyki tylko powierzchownie i krótkotrwale podkreślają naszą urodę, cała filozofia zawarta jest w naszym odżywianiu. Jest to proces długotrwały, ale warto zamienić batoniki czy kebaby na zdrowe warzywa i owoce. Potrzebna jest nam wiedza o składnikach odżywczych, które wpływają na włosy, paznokcie, skórę, trawienie, metabolizm – i to wszystko zawiera poradnik Jolene Hart. 

Dieta czy zdrowe odżywianie kojarzy nam się z bezsmakowymi potrawami, nieustannymi wyrzeczeniami i liczeniem kalorii. Eat pretty ma nie tylko wydobyć nasze piękno, ale i rozbudzić kubki smakowe, zafascynować nowymi potrawami i gotowaniem. Piękna dieta to nie tylko same jedzenie, ale i rytuał samodzielnego przygotowywania posiłków. Książka zawiera przepisy i zestaw składników podzielonych sezonowo, w zależności od pory roku. O wielu z nich nie miałam pojęcia. Stworzyłam więc listę, która wzbogaci moją lodówkę o nowe smaki. W naszej spiżarce nie może zabraknąć, m.in.: cieciorki, gryki, naturalnych olei, orzechów, sardynek, siemienia lnianego, cytryny, rukoli, jarmużu (uwielbiam dodawać go do owocowych koktajli), szparagów. Tych składników jest o wiele więcej, a autorka bardzo rzeczowo i profesjonalnie opisuje ich zastosowanie i zawartość witaminową. W poradniku znajdują się również podstawowe przepisy, np. na pudding dyniowo-korzenny czy wiosenne smoothie z cytryną. Szkoda, że autorka nie pokusiła się o dołączenie większej liczby przepisów i fotografii. Jolene Hart zaznacza, że wraz z jej piękną dietą warto również zadbać o ruch, dobry sen, medytację, odpowiednie oddychanie czy masaż. 

Po lekturze „Eat pretty. Jedz i bądź piękna” czuje się bogatsza o wiedzę dotyczącą składników, które budują nasze ciało i wpływają na jego wygląd. Chętnie wprowadzę do codziennych potraw sezonowe, bogate w witaminy i minerały owoce i warzywa, nasiona, oleje, wodę, mleko roślinne. Autorka jest zwolenniczką diety bezmięsnej, w tym przypadku nie jestem aż tak radykalna i od czasu do czasu lubię zjeść gulasz czy pulpety. Poradnik pozostaje jednak dla mnie świetnym przewodnikiem po zdrowym odżywianiu, bogatym w wiedzę podaną w przystępny sposób. Polecam go każdemu kto chciałby dokonywać świadomych wyborów, czytającym etykiety produktów, chcącym zdrowo się odżywiać. To, co mamy w naszych lodówkach, co gości na naszych talerzach ma ogromny wpływ na nasze życie  -  zarówno zewnętrznie jak i wewnętrznie. Pora napełnić nasze lodówki i spiżarki w sprzymierzeńców naszej urody.

Dziękuję portalowi Sztukater za egzemplarz książki.

środa, 8 marca 2017

Fotografie z duszą

Fotografie to artefakty przeszłości, uwieczniają chwilę, moment, emocje, człowieka, przestrzeń. Dobre zdjęcie, pretendujące do miana sztuki powinno przede wszystkim opowiadać jakąś historię, pobudzać wrażliwość estetyczną odbiorcy, być „oknem” do naszego wnętrza. Powinno mieć duszę. Czym jest dusza w fotografii? Na pewno nie da się odpowiedzieć na to pytanie jednym zdaniem. Esencją duszy jest przesłanie fotografii – to, co kryje się pod warstwą wizualną. Zdjęcie porusza początkowo zmysł wzroku, dopiero po chwili zastanawiamy się nad poszczególnymi elementami, tematem, wrażeniami jakie towarzyszą nam podczas patrzenia. Odkrywamy powoli warstwę sensualną, emocjonalną – fotografia zaczyna przemawiać językiem sztuki.

Album „Złote Jabłko” zawiera fotografie z pierwszej wystawy Kamila Olechwirowicza. Zbiór wydało wydawnictwo „dlaczemu”. Intrygująca jest już sama okładka, na której widnieje anonimowa kobieta sięgająca po złote jabłko. Akcent ten wzbudza dość bogatą metaforykę – od biblijnej Ewy po mitologiczną Eris i spór o jabłko dla najpiękniejszej bogini. Wstęp autorstwa Konrada Wielądka wskazuje na główne motywy fotografii, przygotowuje nas do odbioru poszczególnych zdjęć. Możemy podążyć tym tropem lub wybrać własną intuicyjną drogę. Szkoda, że zabrakło słów samego autora, który równie dobrze mógł skierować osobiste słowo wstępne do odbiorcy. Wśród drobiazgowych interpretacji każdego zdjęcia głos twórcy mógłby stanowić pewną konfrontację z odbiorcą lub nawiązanie dialogu. Chętnie dowiedziałaby się co sam autor myśli o swoich pracach. 

„Złote jabłko” to 18 fotografii o ogromnym bagażu emocjonalnym. To, co najbardziej charakterystyczne jest dla tych zdjęć to współgranie światła i cienia, ulotność, efemeryczność, tajemnica – wszystko to tworzy specyficzne tło do refleksji, buduje klimat i nastrój nostalgii, a nawet  melancholii. Ludzkiej melancholii. Fotografie Kamila Olechwirowicza, tak jak wspominałam, są merytorycznie opisane, niektóre teksty tworzą ciekawe tropy interpretacyjne. To „tekstowe podłoże” ułatwia odbiór często bardzo tajemniczych, mrocznych i emocjonalnych zdjęć. Odbiorca może również skonfrontować własne obserwacje z zamieszczonymi opisami autorstwa Artura Stępniaka, Moniki Zbierskiej, Beaty Jerzakowskiej, Marianny Kosteckiej, Klaudii Raflik, Mirelii Więcek, Aleksandry Stępniak. Autorzy tekstów prezentują różnorodne perspektywy i sposoby opisu. Prezentowane fotografie łączy nie tylko motyw jabłka, ale i psychologizm, próba ujęcia ludzkiego życia. Niepokojący jest zwłaszcza cykl fotografii ukazujący kobietę w delikatnej, zwiewnej sukni na huśtawce. Tłem jest sad, w którym przez zieleń liści przebijają promienie słońca. Z kolei na innych fotografiach zobaczymy zamknięte przestrzenie zrujnowanych, opuszczonych budynków. Kolejnym ważnym elementem staje się otwarte okno - pogłębia przestrzeń i stanowi swoisty podział na to, co jest wewnątrz i poza. Anonimowi bohaterowie przypominają duchy, ubrane w lekkie, zwiewne, białe szaty. Wyjątek stanowi kobieta leżąca na drodze, w krótkiej, czarnej sukience, zlewającej się z tłem. Twarze postaci są najczęściej zakryte, niewidoczne, co wydawałoby się, ogranicza odbiór emocji, a tak naprawdę rodzi tajemniczość, możliwość utożsamienia. 

Szczególnie jedna fotografia zaintrygowała mnie swoją estetyką i pięknem. Przedstawia ona kobietę siedzącą na parapecie w długiej sukni. Jej twarz zwrócona jest ku oknu, włosy przysłaniają całkowicie jej głowę. Długa suknia opada delikatnie na ziemię. Pozycja kobiety przypomina rzeźbę, podobnie ułożenie fałdów na sukni, wydobyte przez odpowiednie światło i cienie. Półmrok pomieszczenia kontrastuje z jasną przestrzenią zieleni za oknem. Fotografia jest pełna zadumy, melancholii, spokoju, bezruchu. Kobieta obserwuje to, co jest za oknem, czeka na coś, co wyrwie ją z odrętwienia. Cała kompozycja wydaje się nawiązywać do codzienności, okno oświetla mrok opuszczonego pomieszczenia. 

Album Kamila Olechwirowicza zasługuje na uwagę. Fotografie, które składają się na cykl „Złote jabłko” pokazują wnętrze człowieka, jego lęki, niepokoje, demony. Autor sięga głęboko do ludzkiej duszy, emocjonalności, zmienności i ulotności, które definiują egzystencję. Życie ludzkie to gra światła i cienia, to przeplatanie się mroku zwątpienia i promieni nadziei. Fotografie Kamila Olechwirowicza niepokoją, wydobywają emocje, rodzą pytania, opowiadają sobą i odkrywają przed nami to, co staramy się ukryć w codzienności. Jabłko staje się tutaj narzędziem oświetlającym ludzką duszę – pokusę, zazdrość, płodność, spełnienie, relacje międzyludzkie. Cykl fotografii składający się na „Złote jabłko” przekonuje swoją szczerością, prostotą, ujmuje tajemniczością. 

Album „Złote jabłko” jest utrzymany w kolorystyce czarno-białej, teksty omawiające i opisujące zdjęcia są zarówno w języku polskim jak i angielskim. Każda fotografia to zarówno indywidualna opowieść jak i część większej układanki. Obrazy układają się w mapę ludzkiego życia, a motyw jabłka jest kluczem do zrozumienia jak bardzo jesteśmy poddani nieustannym wyborom, selekcji, decyzjom. Okazuje się, że bohaterem fotografii może być każdy z nas, wystarczy się dokładnie przyjrzeć, zatrzymać, dać się uwieść opowieści, którą układa ze zdjęć twórca. 

Za egzemplarz albumu dziękuję wydawnictwu "dlaczemu" 

poniedziałek, 6 marca 2017

Baśń z włoskimi akcentami


Gdy nastolatka wydaje książkę, to musi mieć w sobie naprawdę ogromny literacki potencjał, jak na swój wiek. Taka też jest Maja Górska, czternastolatka, która zadebiutowała baśniową powieścią „Magiczna winnica”, która ukazała się w wydawnictwie „Skrzat”. Autorka zabiera czytelników w magiczny świat elfów i włoskich uliczek, kultury i smakowitej kuchni. Okazuje się, że słoneczna Italia jest bardzo baśniową krainą, gdzie światy ludzi i elfów przenikają się i splatają ze sobą jak pnącza dojrzewających w  słońcu winogron.
Luca Febbrario wychowuje samotnie dwójkę dzieci: dwunastoletniego Marco i czternastoletnią Franceskę. Mieszkają oni wraz z ciocią Carlottą w Nowym Jorku. Kiedy ojciec otrzymuje w spadku włoską winnicę, rodzina Febbrario przeprowadza się do małego miasteczka San Gimignano. Oczywiście rodzeństwo nie jest z tego faktu zadowolone i bardzo przeżywa wyjazd do Włoch, tym bardziej, że  zamiana wielkiego Manhattanu na prowincję oznacza porzucenie wielkomiejskiego życia na rzecz małej lokalności. Kiedy jednak Franceska spaceruje po winnicy ojca przypadkowo wpada do głębokiego dołu (jak Alicja w Krainie Czarów) i nieoczekiwanie spotyka w podziemnym korytarzu tajemniczą kobietę. Clarion, okazuje się być elfem i to niejedynym mieszkającym w winnicy, skrywającej wiele tajemnic, sekretnych przejść i magicznych miejsc. Nastolatka ma wiele pytań, pragnie jak najwięcej dowiedzieć się o życiu elfów. Swoim odkryciem dzieli się z młodszym bratem. Rodzeństwo podczas spotkania z Clarion dowiaduje się, że ich tata może potrzebować pomocy. Fran i Marco będą musieli ochronić winnicę, w której nie produkuje się zwykłego wina, ale coś bardziej magicznego. Kto jest ich wrogiem i dlaczego tak bardzo zależy mu na winnicy? Co się stało z panem Febbrario? Bohaterowie odkryją sekret z przeszłości, co sprawi, że ich dotychczasowe życie zmieni się diametralnie.

Baśniowa opowieść Mai Górskiej to wspaniały przewodnik po Italii dla najmłodszych. Zawędrujemy do Werony, miasta Romea i Julii, posmakujemy pasty, cornetto, tortellini z ricottą i wielu innych przysmaków kuchni włoskiej. „Magiczna winnica” aż tętni od ciepłych kolorów Italii! Autorka wplata swoje zamiłowanie do Włoch, sprawiając, że nie tylko bohaterowie ulegają włoskiej magii, ale i czytelnicy. Smaki, zapachy, słownictwo, ciekawostki architektoniczne i historyczne – wszystko to komponuje się w bardzo klimatyczną i ciepłą opowieść o magicznym zakątku, położonym gdzieś z dala od wielkiego miasta i zgiełku. Sam pomysł autorki na stworzenie takiego niezwykłego miejsca wydaje się bardzo trafiony i przypadnie do gustu wielbicielom fantastyki i baśni. Lektura ma jednak też swoje mankamenty. To, co uwierało mnie podczas czytania dotyczyło „pędzącej fabuły”. Akcja opowieści znalazła się na pierwszym planie, co spowodowało, że autorka poświęciła mniej miejsca na dokładny opis winnicy, świata elfów, pobocznych wątków, motywacji postaci. Spodziewałam się, że poznam dokładną historię głównych bohaterów, ich zalety, słabości, marzenia. Także magia została ubrana w dość tendencyjne kształty, a elfom zabrakło trochę charakteru, chociaż może taki był zamysł autorki aby dość mocno zarysować opozycje dobro – zło. Trzeba jednak przyznać, że historia rodziny Febbrario wciągnęła mnie, zainteresowała włoskimi akcentami, które dodały smaku całej opowieści. Chętnie przeczytałabym kolejne książki Mai Górskiej. Jeżeli autorka pójdzie literacką drogą, warto obserwować jej ewolucję i dojrzewanie warsztatu, bo fundament kreacyjny ma naprawdę dobry. Wszystko to sprawia, że „Magiczną winnicę” czyta się szybko i przyjemnie. Poleciałbym ją szczególnie najmłodszym oraz wielbicielom włoskich klimatów. 



Dziękuję portalowi Sztukater za egzemplarz książki.
 

niedziela, 5 marca 2017

Otulona ramionami Matki Ziemi – o poezji Marty Hanny Precht

 Pięćdziesiąt wierszy Marty Hanny Precht trudno ująć w jednym słowie czy plastycznej miniaturze. Jest to wachlarz tematów, motywów, uczuć, chociaż przede wszystkim inspiracją dla autorski staje się Matka Ziemia. Poetka poszukuje więzi z naturą, dlatego tak chętnie w jej poetyckich mozaikach goszczą drzewa, rośliny, zwierzęta, ptaki, zjawiska atmosferyczne. Sama autorka, przeprowadziła się ze stolicy do Julianowa. Jej wiersze spoczywały na dnie szuflady, czasami publikowała je na portalach literackich. Cieszę się, że pisarka zdecydowała się je opublikować, bo tomik nasuwa mi skojarzenia z lirykami Poświatowskiej, ale zdecydowanie odbija się w wierszach subiektywne „ja” autorki, indywidualne, niezależne, „ja” silnej kobiety, zadumanej nad dmuchawcem, kształtem mgły czy liściem opadającym ku ziemi. Należy dodać, że Marta Hanna Precht to prozaiczka, z powodzeniem wydała „Cień ważki” oraz „Opowiadania z lumpeksu”. „Słowa na wiatr” to zarówno wiersze, miniatury jak i haiku – poezja współodczuwająca, dotykająca ziemi, czująca rytm i puls najmniejszych istnień, stworzeń Matki Ziemi.

Wiersze zgromadzone w tomiku „Słowa na wiatr” to obserwacje codzienności, wsłuchanie się w przestrzenie natury, ciszę, samego siebie. Poetyckie obrazy cechuje ulotność, eteryczność, która drzemie w liściu, drzewie, ptakach, mgle. Słowa drgają w utworach wrażliwością, głębią spojrzenia, baśniowością. Znajdziemy w nich odbicie tęsknoty za pradawną więzią człowieka z naturą. W zgiełku, zamknięci w iluzji konsumpcjonizmu stajemy się obojętni na mgnienia, gesty. W wierszu „To błąd” człowiek konstruuje „wielkie szuflady na pamięć”, które mają przechować przeszłość, ale przechowalniami pamięci okazują się być kamień i drzewo, które sobą uwieczniają to, co wydaje się być detalem, a tak naprawdę rodzi czyste emocje. W przeciwieństwie do człowieka, który pamięta wybiórczo, zapominając o drobnostkach, które decydują o wyjątkowości tej drugiej osoby. Codzienność składa się właśnie z takich chwil, gestów, słów, milczenia, wymownych spojrzeń, dotyku. Aby to dostrzec trzeba się zatrzymać, wyciszyć.

Poetka poświęca również wiersze przestrzeni domu. „Stary dom” to pożegnanie, ale i otwarcie na nowy etap życia. Zamknięty dom to również szkatuła wspomnień, których czasami nie da się spakować i zabrać ze sobą jak stare meble. W czterech ścianach często pozostawiamy cząstki naszej codzienności, samych siebie. Bohaterka wiersza tworzy rytuał pożegnania, pieszczot, „ugłaskania” domu jak kota. Z kolei „Nowy dom” staje się przestrzenią samotności.

Plastyczne obrazy pór roku, drzew, milczącej przyrody są przepełnione nostalgią. Antropomorfizacja pór roku pozwala na ujęcie kobiecości Jesieni, Zimy czy Wiosny w odpowiednich barwach, z wyczuciem malarskości i dynamizmem. W wierszu „Kolej rzeczy” Jesień przybrana zostaje w babie lato, płaszcz z deszczowych kropel, jej efemeryczność i zaduma zostają zaakcentowane przez „mgliste upojenie”, płacz i szlochanie w „pustych dziuplach”, snucie się po polach wraz z wiatrem. Natomiast „Biała dama” to „zima czyścicielka”:

„Czeka za zakrętem lasu
W chuście z puchu
Błękitne oczy
Źrenicą jak sopel
Skrzy mroźno”
(Biała dama, s. 13)

Równie malowniczo wygląda „Przedwiosna”, zapowiadająca przebudzenie zielonych pąków czy śpiącej żaby ukrytej pod liśćmi. Poezja jak w bursztynie zamyka ciszę, udaje się jej pochwycić milczenie, spokój, zastygnięcie świata. W tomiku cisza przykrywa słowa jak szron lub poranna rosa, czas ulega zawieszeniu, liryczna bohaterka zwierza się :

„ucichłam trochę
za pomocą czasu
razem z jesienią
popłynęłam w ciszę”
(Druga strona ciszy, s. 6)

Cisza zamienia się w poetkę jak w wierszu „Długa noc”, układając erotyk z liści. Tej naturalnej ciszy nie zakłóca nawet taniec, który wydaje się być równie bliski Matce Ziemi. Czy to zimowy walc czy flamenco małej dziewczynki porównanej do ptaka, wszystko współgra, podobnie brzmienie muzyki jazzowej „ociera się o kocie futerko”.

Marta Precht poświęca wiele uwagi przemijaniu, w wierszach pobrzmiewa echo zadumy, choćby w intymnej „Odsłonie”, gdzie ze Śmiercią jest się na ty poprzez doświadczenie śmierci rodziców. Rozstanie wpisane jest nie tylko w ludzkie życie, o czym opowiada wiersz „Nie opuszczaj mnie”, traktujący o odchodzeniu kociego towarzysza, powiernika codzienności. Retoryka podsumowań obecna jest również w „Sennych sprawach”, sen staje się „półśmiercią”, kolejny dzień przemija, umiera, przeżycia nabierają kolorów filmu. Jeszcze raz przeżywamy, rozpamiętujemy w trakcie zasypiania to, co nas spotkało podczas dnia.

W tomiku Marty Precht życie toczy się swoim naturalnym biegiem, liryczna bohaterka jest wolna od miejskiego zgiełku (o rozstaniu się z miastem i poszukiwaniu własnej przystani mówi wiersz „Pole nawłoci”), w którym ulegają zatarciu kolejne dni, pory roku, lata – ona natomiast celebruje dzień i noc, przeżywając ich rytm. Poprzez dotyk potrafi zachwycić się ciszą, mruczącym kotem, wiatrem szumiącym w liściach drzew. Autorka znajduje również miejsce na medytację, sferę duszy, choćby w „Modlitwie” czy wierszu „Krótko o aniołach” o trudnej, skomplikowanej więzi człowieka z Aniołem Stróżem.

W tomiku Marty Precht prześwitują szczeliny nadziei, plastyczne wiwisekcje ludzkiej duszy tęskniącej za swoimi naturalnymi korzeniami, za bliskością z światem Matki Ziemi. Liryczne kompozycje zdobią kunsztowne, ołówkowe ilustracje wykonane przez samą autorkę. Uzupełniają one słowa, kreślą motywy, są też rodzajem ornamentu każdego z wierszy. „Słowa na wiatr” wydają mi się zbiorem przesyconym zapachem wiatru, wiosennej mgły, miękkością dmuchawca czy zimowego puchu. Wiersze te żyją, wzrastają w sercu czytelnika jak drzewa. Spaceruje się po nich jak po leśnych zakątkach, oddychając powietrzem metaforycznych słów, obrazów świata przyrody. Autorka daje nam przestrzeń refleksji, uczy wrażliwej obserwacji, poszukiwania ciszy i zachwytu nad detalami. To literacki detoks duszy, który pozwala na zmianę pola widzenia, wszystko zaczyna się od patrzenia wolnego od stereotypów, wyuczonych zachowań, dystansu, patrzenia z góry. Marta Precht uczy nas patrzeć z dołu, z pokorą.

 *Marta Hanna Precht, Słowa na wiatr, wyd. Bernardinum, Pelplin 2017.
    
Dziękuję portalowi Sztukater za egzemplarz książki.