wtorek, 6 października 2020

Blizny macierzyństwa – „Mamidło” Barbary Janas-Dudek


„Jestem nieznośna przede wszystkim

wobec siebie. Nie będzie łatwo chociaż mówią

siłaczka. Moc topnieje. Z nocy na noc zasypiam

mniej odporna, pchnięta na ścianę,

ograniczona.” (s. 19)

 

Czytanie „mamidłowych” wierszy jest jak precyzyjne i bolesne wyciąganie z siebie fragmentów włókien zszywających mocno doświadczenie matki. Te szwy to obrazy, portrety, poszarpane „makatki” macierzyństwa, wyjęte żywcem z porodówek, pokoi wypełnionych dziecięcym krzykiem lub ciszą. To emocjonalna opowieść z miejsc pomiędzy, bo kobieta-matka jest zawieszona pomiędzy sobą, a dzieckiem. Kobieca jedność rozpada się, ulega metamorfozie (często gwałtownej, bolesnej, nieodwracalnej), narodziny dziecka to jakby utrata fragmentu siebie, to emocje które przepracowuje się samotnie, w kontrze do świata celebrującego idyllę macierzyństwa. 

Temat połogu otoczony jest duszącą atmosferą tabu, podobnie jak poronienie – kobietom stawia się wymagania, a rola matki to często wrzucenie na głęboką wodę niezrozumiałych emocji, galopujących hormonów i samotności. „Mamidło” Barbary Janas-Dudek wzmacnia głos i perspektywę macierzyństwa trudnego, podkreślając samotność kobiet, ich psychiczne zagubienie. Okładka tego tomu, czarna z fotografią blizny, już nakreśla czytelnikowi klimat wierszy, które zamieniają się w namacalne doświadczenie kobiet, są głosem mówiącym: „nie jesteś sama, mam podobne uczucia, mnie również to spotkało, nie bój się mówić o tym głośno.” Jesteśmy mamidłami, makatkami, matkami, nasze macierzyństwo rozpina się pomiędzy uzurpatorstwem, ciągłym poczuciem „podwójnego życia”, a bezwarunkowa miłością, która potrafi doczepić skrzydła swoim dzieciom.

„Mamidło” Barbary Janas-Dudek to poruszanie się po mrocznych i jątrzących marginesach kobiecych wnętrz. To podróż po obrzeżach przemilczanych, przytłaczających emocjonalnością i realnością i jak mówi podmiot liryczny to poetycki lament:

„za mnie, za ciebie,

tych, którzy krzyczą,

i tych bez słów

wobec prawdy

 

ronię”

(Lament, s. 61)

Naturalizm wierszy tworzą historie kobiet rodzących, zmagających się z traumą, depresją poporodową, chorobą dziecka, śmiercią. To poetycki dokument  niezagojonych blizn, matczynych samotni, które wypełniają codzienność.

„Mamidło” kojarzy mi się ze zdejmowaniem kolejnych masek i filtrów z instagramowych wycinków życia matki, jest tu cała gama zduszonych i chowanych głęboko uczuć. Może wydawać się, że jest to zimna i szorstka, brutalna i pełna fizyczności, a miejscami wręcz epatująca cielesnym naturalizmem (przejmujący fragment wiersza: „Martwe. Wywołano bóle porodowe. Kazano przeć./ Kawałek łożyska gnije w macicy. Będą łyżeczkować”, s. 24) kronika cichej rozpaczy, bezradności, wewnętrznego przeżywania. Jednak przez mocne wersy przebija czułość i intymność emocji. To intensywne, cielesno-psychiczne przeżywanie, wręcz rozrywa bohaterki wierszy, rozpruwa ich makatkowe złudzenia (bohaterka wierszy pyta swoje dzieci: „Do kogo przychodzicie? Do tej strzępiącej się makatki? Kawałka materiału, z którego wypruto litery?”, s. 22).

Metafora makatki jest pod tym względem wyjątkowo trafna i głęboka – materiał pełniący rolę dekoracyjną, barwny fragment tkaniny przykrywający to, co często chce się ukryć – to próba przyjrzenia się kobiecie zmieniającej się w matkę, od której będzie się wymagało deklaracji siły i poświecenia, która ma być „precyzyjnie wyhaftowana”, „wykrochmalona”. Kobieta staje się produktem patriarchalnej i konserwatywnej wizji macierzyństwa, idealnego i heroicznego, tu nie ma miejsca na strzępy emocji, epatowanie cierpieniem i połogowym bólem. Ciąża sprowadza się do dziewięciomiesięcznych procedur, podobnie poród.  To powolne zmarginalizowanie indywidualności kobiety.

Na szczęście „Mamidło” uwalnia głos kobiet, nadaje im podmiotowy wymiar. Liryczny obserwator przygląda się szpitalnej rzeczywistości, kadruje oddział patologii ciąży, noworodki w inkubatorach, pierwsze spotkania i niepewne oczekiwanie matek, drżących o życie dziecka. Jest blisko, „daje się wciągnąć w materię tego miejsca” jest jednocześnie jedną z matek, jak i opowiadającą. 

W tej poetyce matczynych blizn pojawia się także połóg, któremu poetka przywraca ważne miejsce w dyskusji o macierzyństwie. Takie dekonstruowanie przestrzeni tabuizowanych przez ostre ale i kobiece poetyckie narracje, uwalnia punkty styczne ciała i emocji. Ciała zawłaszczonego przez szpitalne aparatury, ciała „ograniczonego”, zniekształconego, ale i ukazanego tak bardzo naturalnie, w opozycji do kultu konsumpcyjnego piękna. 

Poetycka odwaga tego tomu odbija się w postaciach, bohaterkach, „siłaczkach” codzienności, krzątających się w kuchniach, rozdartych między sobą, a macierzyństwem. Te wiersze rodzą przestrzeń kobiecej solidarności, nie koloryzują, ale uwrażliwiają, że o bolesnych emocjach trzeba mówić, trzeba je wydobywać na powierzchnię. Mamidło mówi właśnie o tych, które milczą, zmarginalizowanych, samotnych, doświadczających trudów i mroków macierzyństwa. Bo czy macierzyństwo może być mroczne? Poemat Barbary Janas-Dudek rozbija wszelkie mury milczenia o poronieniu, komplikacjach przy porodzie, samotnych i wykluczonych matkach rodzących chore dzieci. Jest to również gorzka diagnoza polskiej opieki okołoporodowej, braku empatii i traktowaniu kobiet przedmiotowo. 

Poetka wrażliwie i czule odsłania kolejne kobiece blizny, pozwala im przejąć opowieść, ujawnić nawet te najmroczniejsze myśli, chwile rozpaczy, zwątpienia, pojawiające się kryzysy i rysy, dzięki którym macierzyństwo zostaje ukazane wielowymiarowo. Poszczególne fazy macierzyństwa wyznaczają skrajne doświadczenia, poczucie ciągłej utraty, tęsknoty, przybliżania się i oddalania. Podmiot liryczny zwierza się w jednym z wierszy: „Każdy dzień jest krokiem w pęknięcie”. Czy nie jest to trafna definicja początków macierzyństwa?

„Mamidło” to emocjonalny przekrój etapów, przez które przechodzi matka. W części „Punkty zwrotne” odnajdziemy obrazy macierzyństwa dojrzałego, „wyrastania” dzieci, nieuchronnego oddalania się od opiekuńczych ramion rodzicielki. Z mamy staje się ona mamidłem (w użyciu tego słowa brzmi zarówno pewna pieszczota, ale i pobłażliwość, a gdyby przyjrzeć się mocniej semantyce to mamidłem jest coś nierealnego, jakieś perswazyjne złudzenie; może to obraz matki, do którego każda  matka dąży, chociaż jest nieosiągalny, być może macierzyństwo to ciąg mamideł, planów, marzeń, często nierealnych, ale tkwiących w kobiecie), mającym jednak ciągle moc „doklejania skrzydeł” swoim dzieciom. I to jest najpiękniejsza i najbardziej uderzająca myśl wyłaniająca się z tomu Barbary Janas-Dudek. 

„Mamidło” Barbary Janas-Dudek wypełnia białe plamy obrazu macierzyństwa dosadną i wrażliwą metaforyką, otacza bohaterki czułością, zrozumieniem, kształtuje ich myśli w kolejne wersy, które na długo pozostają w głowie. To emocjonalna kronika matczynych blizn, wyszywanych na ciele grubymi, ciemnymi i szorstkimi nićmi strachu, obaw, niepewności, braku pewności siebie i zagubienia, ale i nadziei,wnikającymi tak mocno w duszę. 

Cyt. Barbara Janas-Dudek, Mamidło, Zaułek Wydawniczy Pomyłka, Szczecin 2020. 

 

 Za egzemplarz książki dziękuję Autorce.

poniedziałek, 15 czerwca 2020

Pani Miłość i inne cierpienia - o wierszach Agnieszki Świderskiej

Poetyckie tworzywo oddaje to, o czym ciężko opowiedzieć i opisać. W słowach można zamknąć myśli i emocje, nadając im kształt lirycznego zwierzenia, szeptu. Taki portret czy raczej katalog emocji, rejestrowanych stanów namiętności, tęsknoty i samotności, zawiera poetycki tom Agnieszki Świderskiej „Z nadzieją i lękiem w tle” (wydawnictwo WFW). Tło tej poezji stanowią jaskrawe barwy miłości, wyznań i zmysłowych opisów podmiotu lirycznego:

„Pisząc o miłości,
Mam na myśli wszechobecną cnotę boską,
Jedyną taką, która wszystko potrafi,
Jedyną, która rozumie,”
[Życzenia, s. 44]

Miłość nie jest jednak stanem spokoju i błogości, ale w jej palecie mieszczą się też inne, mroczniejsze  emocje. Bohater/bohaterka wierszy zdaje sobie sprawę, że wraz z namiętnością przychodzi i milcząca tęsknota. Nie brakuje więc wierszy-monologów, dręczących pytań o stabilność uczuciową ukochanego (choćby „Dzień i noc. Wszystko” czy „Szczęście”). Zmysłowość chwil, spotkania kochanków, cielesne doświadczenia, ścierają się z momentami samotności („Woda”, „Tęsknota”). Emocje zakochanego to prawdziwa sinusoida, dlatego tom Agnieszki Świderskiej zawiera tak różne oblicza miłości. 

Forma opisywania uczuć wybrana przez poetkę nie jest zbyt przekonująca, a na pewno brakuje jej metaforyczności i nowatorstwa. Poetka miejscami zbyt dosłownie traktuje miłość, nie pozostawia czytelnikowi zbyt dużo miejsca na liryczną wyobraźnię czy niedopowiedzenie, które wywołałoby znacznie lepszy efekt („Miłość”; „Bez końca”). W wierszach, bardzo emocjonalnych, natarczywie rzucają się w oczy zbyt ogólne, trywialne frazy, które spłycają treść i czynią wiersz przewidywalnym („Spaliłam mosty” czy utwór „Słowa”, w którym pojawiają się truistyczne wersy: „W słowach zmieszczę cały świat”; „Słowem namaluję obraz”). 

Pani Miłość, opisywana przez podmiot liryczny wzniośle, miejscami nad wyraz patetycznie i pretensjonalnie, traci na tajemniczości i plastyczności. Miłość oddawana zostaje przy pomocy „wielkich słów” („Wszystkim jesteś”; „Gdzie Twoje myśli?”) i prostych skojarzeń typu: włamanie się do serca, zatopienie się w ustach, połączenie ciał. Kochanek/Kochanka również portretowani są dość schematycznie, będąc: „lekkim wiatrem”, „złotym deszczem”, słońcem, oceanem („Satysfakcja”), urodziwym rycerzem („Pozwól mi zasnąć”), królem („Dobranoc, królu”). Kim natomiast jest bohater/bohaterka wierszy? W wielu utworach ujawnia się jako zakochana kobieta, szalejąca z miłości i tęsknoty. To „niczyja córka przestworzy”, nieuleczalnie chora, miotana przez gwałtowne i nieprzewidywalne uczucia. 

Wśród przeciętnych wierszy wyróżniają się te, w których odbija się codzienność podmiotu lirycznego. Właśnie w tych utworach odczuwam szczerość i prawdziwą wrażliwość poetki. „Przepis na życie”; „Zapominam Cię”; „Kraków”; „Może”; „Jesień”; „Nowa zmarszczka”  - to wiersze, które czyta się przyjemnie, mając nadzieję, że autorka w przyszłości obierze taką formułę własnej „ars poetica”.  W tych utworach podmiot wydaje się dojrzalszy, o wiele więcej ma do zaoferowania odbiorcy, choćby w wierszu „Nowa zmarszczka” pojawia się taki obraz: „Palcami dotykam je czule/ Każdą głębinę w mej skórze/ I szukam poprzedniej nocy/ I poprzedniego wschodu słońca”. Malarsko wręcz wybrzmiewa obraz miasta „pachnącego majem” w wierszu „Kraków”. Podobną strukturę prezentuje „Jesień”, w którym bohaterka poddaje się jesiennej chandrze i emocjom, przyznając: „Nie ma we mnie bogini/Ni walecznego herosa”. W ujmującym „Przepisie na życie” mieści się również receptura i atmosfera liryczna dominująca w całym tomie Agnieszki Świderskiej „Z nadzieją i lękiem w tle”. W poetyckich kulinariach pojawiają się więc: łzy goryczy, cierpienie zamknięte w słoiku, ból, obawy, udręczenie mierzone w kilogramach, ziarenka troski, melancholia, rozżalenie, chandra. Te pejoratywne uczucia możemy odnieść do różnych faz zakochania, bo miłość to również zmierzenie się z cierpieniem i niepewnością. 

Wiersze Agnieszki Świderskiej z tomu „Z nadzieją i lękiem w tle” to składanka życiowych refleksji, w której prym wiodą miłosne wyznania i namiętne monologi. Poetka nie wychodzi jednak poza utarte i banalne obrazowanie miłości czy tęsknoty. Czytelnik otrzymuje rozpiętą gamę emocji, ale brakuje w niej zaskakującej metaforyki i czegoś nowego, co mogłoby odbiorcę zatrzymać na dłużej przy podmiocie lirycznym. Gdyby autorka wyszło poza powszechny paradygmat miłości, wyłamując się schematyczności, wiersze zyskałyby na wyrazistości i oryginalności. Tworzenie poezji to ciągłe poszukiwanie i otwieranie nowych przestrzeni wyrazu, wierzę, że autorka nie zatrzyma się w granicach, które tak mocno wytyczyła sobie w tomie „Z nadzieją i lękiem w tle”.

                                   Dziękuję portalowi Sztukater za egzemplarz książki.

środa, 10 czerwca 2020

Warmińska wioska pod warstwą legend, snów i duchów


Warmia jest skalistą wyspą zawieszoną w powietrzu na sznurach wyplatanych z traw i wyschniętych zbóż. Tkwi w przestrzeni pomiędzy Niebem a Piekłem. Silne wiatry, które wieją tu dość często, targają wyspą raz w górę, raz w dół. Ale częściej w dół, zanurzając ją na chwilę w otchłani Grzechu. Sznury jednak nie pozwalają polecieć za daleko, zawracając zaraz Warmię w kierunku Pomiędzy.”


Przytoczony fragment tak bardzo poetycki i metaforyczny podsuwa mi skojarzenie z lirycznymi i onirycznymi obrazami „Niewidzialnych miast” Italo Calvino. Ta paralela nie jest przypadkowa, warmińskie przestrzenie w mozaikowych ujęciach Łukasza Staniszewskiego to baśniowe etiudy oparte na fasadach ludowości, etnografii, otulone klimatem lokalnych i osobistych legend i podań. 

Narracja zostaje podyktowana małej mitologii, co czyni z opisywanego świata „warmiński Prawiek”, czyli miejsce magiczne, wielowymiarowe, gdzie żyją obok siebie żywi i duchy zmarłych, a natura niejednokrotnie przybiera postać Tanatosa. Topografia Warmii, jej natura, pierwotna architektura lasów i jezior to fundament bardzo oryginalnego debiutu  Łukasza Staniszewskiego, który w „Małych Grozach” powołuje do życia barwne, niejednoznaczne postacie, poddające się własnej cielesności i płynące w rytmie praw natury. W Małych Grozach czas odmierzany jest przez zegar biologiczny, pierwotny, wyznaczający bujne godziny życia i gorzkie godziny śmierci. 

Jednym z takich warmińskich miejsc zawieszonym pomiędzy snem, a wiejską codziennością, przestrzenią, w której granice wytycza wyobraźnia, jest pozornie zwyczajna wioska Małe Grozy. Obserwujemy jej tajemnice zaglądając do domostw, zahaczając delikatnie o las i jeziora, które stanowią granice opowieści i życia mieszkańców Małych Gróz. Ich przekroczenie, wejście w świat natury oznacza odejście, śmierć, przejście do zaświatów lub zawieszenie gdzieś pomiędzy rzeczywistością a snem. 

Odkrywanie warmijskiej wioski odbywa się fragmentarycznie, szybko dajemy porwać się narracji i onirycznym migawkom z życia prostych ludzi. Jesteśmy jak dzieci zasłuchane w klimatyczne ale podszyte grozą i strachem opowieści dziadka Jerycho, jednego z głównych bohaterów, którego kontury życia wymykają się ze wszelkich realistycznych ram. Jerycho to człowiek-tajemnica, staruszek znający recepturę wyrabiania pereł z warmińskiego piasku, opowiadacz o głosie jak „ciepły warmiński wiatr, przepalony słońcem i mocą bimbru”. To jego wspomnienie pielęgnuje wnuk, główny narrator, próbujący nakreślić i uchwycić obraz człowieka znającego zapomniany język lasu, starca pachnącego mchem i mokrymi drzewami. Postać białowłosego Jerycha wydaje się fantastyczna, zmyślona, a jednocześnie fascynująca pod względem jego więzi z naturą, tym co duchowe i niematerialne. Jerycho to postać-symbol, zmitologizowany obraz mędrca, strażnika opowieści, znachora, człowieka pierwotnego, zjednoczonego z ziemią i przyrodą. 

Mieszkańcy Małych Gróz bardzo mocno uwikłani są w namiętności, silne i wyraziste uczucia, pozbawione hamulców moralności czy sfery tabu. Dużo w tych mikroopowieściach erotyzmu i seksualności, co również wydaje się odzwierciedlać świat naturalny, poddany prawom biologii. Nie brakuje więc zdrad, niespełnionych miłości, romansów czy śmierci spowodowanej gwałtownym uczuciem. Obiektem miłości możne stać się strach na wróble, Golem, duch Dzięcioł przybierający ludzkie kształty, czy Huba, mityczny leśny demon, słowiański Bachus wabiący kobiety na prawdziwe orgie. 

W opowieściach Łukasza Staniszewskiego ciało ściera się dość mocno z tym co ulotne, niematerialne, z przestrzenią duchową. Ta kontrastowa kompozycja sprzyja atmosferze baśniowości, pewnej ludowej tradycji snucia historii i potrzeby okiełznania tego, co budzi strach, jest nieznane, prastare. W narracjach wybrzmiewa bardzo mocno wrażliwość metaforyczna autora, który uwodzi stylizacją, opisami warmińskich krajobrazów, a także fabularną wyobraźnią. Taka kreacja świata urzeka, prostota, cielesność, wyrazistość dialogów, oryginalni bohaterowie i wszechobecna natura -  zostają czule przewiązane poetycką wrażliwością. Małe Grozy to dzika, nieokiełznana sensualność oraz mroczna, balladowa eteryczność, to połączenie dwóch światów w jeden przestrzenny organizm za pomocą krwioobiegu realizmu magicznego, sprawiającego, że literackie topografie nabierają głębi, stają się równoprawnym bohaterem wyłuskiwanych historii.   

Cały urok debiutu Łukasza Staniszewskiego tkwi w swobodnym reinterpretowaniu motywów folklorystycznych i ich podkoloryzowaniu, co daje wrażenie prozy plastycznej, minimalistycznej pod względem fabularnym, ale bogatej językowo i znaczeniowo. Dajemy uwieść się baśniowemu korowodowi postaci, nasuwającemu odbiorcy Wyspiańskie konotacje. Małe Grozy to przestrzeń ze snów, koszmarów, wypełniona marami, duchami, postaciami z legend i podań, mitologii, symboliką słowiańską i chrześcijańską. Narrator to czuły obserwator świata i natury, którą potrafi opisywać z całym pięknem, zachwytem, poetyckością i tajemniczością. 

Po lekturze książki chciałoby się odnaleźć tytułowe „Małe Grozy”, zajrzeć przez okno, napić się wywaru z rumianku i sprawdzić jak żyją bohaterowie opowiadań. Czy nadal tkwią w magicznej bańce praświata pomiędzy jawą, a snem? A może śpią głęboko w pobliskim jeziorze? Jak odnaleźć drogę na Warmię, kreśloną tak barwnie, nostalgicznie, ale i z pewną dozą mroku i grozy, przez Łukasza Staniszewskiego? 

„Jak tu trafić? Zapytaj dziecko. Ono wskaże ci drogę na Warmię. A jeśli jesteś zbyt głuchy i ślepy, żeby zrozumieć cokolwiek, dziecko cię zaprowadzi. Polecicie na łabędziu przytulni do jego białej szyi, uważając, żeby głową nie zahaczyć o gwiazdy. W świetle księżyca zobaczysz rozwidlenie drogi. To tam.” 

Cyt. Łukasz Staniszewski, Małe Grozy, wyd. Literackie, Kraków 2020.

Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz książki. 

wtorek, 24 marca 2020

Kobiecy teren pisania – o debiucie Żanety Gorzkiej


                                                                                       
                                                                                            "Obecne tu ciało
                                                                                                                  wiersza zsuwa się
                                                                                                                 z języka drapieżne i wściekłe.”
                                                                                                                   (Bestia nienasycona, s. 54. )

Debiut poetycki to zawsze jakaś forma eksperymentu, efekt procesu poszukiwań i odkrywania  możliwości i barier, które rodzi tworzywo słowne. A nad słowem nie jest łatwo zapanować, wczuć się w tembr i melodię środków poetyckich. To, co może ożywić wiersz, nadać mu głębi, w nadmiarze powoduje jego zanikanie, a wtedy łatwo już niestety przekroczyć granicę grafomanii. Albo się czuje słowa, swobodę ich przepływania w dynamicznym krwiobiegu wyobraźni, albo walczy się z nimi, próbując zniewolić i unieruchomić żywiołowość obrazów, co zazwyczaj kończy się ulepieniem tworów „poetycko podobnych” pełnych banalności i nadmuchanej sztuczności. Lektura debiutu to zawsze mieszanka podejrzliwości i ciekawości i próba odszukania w wierszach tętna słów. 

Czym tętni debiut Żanety Gorzkiej? Gdybym miała określić charakter „Łokcia jelenia” w lapidarny sposób, na pewno ujęłabym to jako kobiecość, mrużąca przekornie oczy i wyłaniająca się zza każdego rogu wiersza. Ale w tym tomie jest o wiele większe spektrum poetyckich zaułków i labiryntów, które odkrywa się z rosnącym apetytem. Żaneta Gorzka eksperymentuje, intryguje i pokazuje czytelnikowi jak świetnie potrafi bawić się słowem, onirycznością i nadrealizmem. W tych wierszach dzieje się i może zdarzyć się wszystko, życie codzienne poddane zostaje surrealistycznej reinterpretacji, co daje nieograniczone możliwości dla wyobraźni. A poetka czerpie z niej całymi garściami, nie rezygnując z inspiracji literackich i popkulturowych ikon. 

Przytoczony cytat z wiersza „Bestia nienasycona” już wiele mówi i odkrywa charakter całego tomiku o dość przewrotnym i absurdalnym tytule „Łokieć jelenia” debiutującej Żanety Gorzkiej.  Język poetycki autorki to połączenie drapieżności ze słowną wściekłością, pełną żywiołowych, ulicznych rozmów, zasłyszanych i odtworzonych w lirycznym minimalizmie. Bohaterka wierszy obserwuje codzienność, wyłuskując z niej pospolitość, powtarzalność, nakładając na nią surrealistyczne czasami absurdalne witraże. 

Kreowany świat Żanety Gorzkiej to z jednej strony spacer po miejskiej przestrzeni, która rozwarstwia się, zagina, by w pewnym momencie przekształcić się w dziwne fantasmagorie, przenoszące odbiorcę na niepewny grunt klimatu groteski i ironii. Z drugiej strony to zadziorne i cielesne odsłanianie kobiecych terytoriów, ciągłe podważanie męskiego punktu widzenia i mruganie kobiecym okiem. „Podmiotka” liryczna szydzi ze stereotypów, buntuje się przeciwko „udomowieniu” kobiety, osadzeniu jej w przestrzeni zwyczajności, trywialności. Może dlatego tak wiele w tym zbiorze wierszy dotykających sfery domowej, ale i intymnej. Dla bohaterki jest to tylko pretekst, aby na fundamencie codzienności ponownie zbudować własne łobuzerskie i abstrakcyjne uniwersum. 

Podmiotka liryczna na pierwszym planie – o cielesności

„Chwała lirycznym dziewczynkom”  - wybrzmiewa w jednym z wierszy Żanety Gorzkiej. Bohaterka wierszy solidaryzuje się z kobietami piszącymi, ale i bezkompromisowo osłania to, co ukryte, przemilczane, tabuizowane. Spoglądając całościowo na tom od razu dostrzegamy dominującą kobiecą perspektywę, osadzoną dość głęboko we współczesnym ilustrowaniu fizyczności i seksualności. Pojawiające się lecące łona, łydki, sutki, piersi, ale i język, to słowa-symbole naznaczone zmysłowością, eksponujące ciało, fizjologię, anatomię zmetaforyzowanej erotyki. Żaneta Gorzka nie jest jednak w opisywaniu cielesności wulgarna, ale dzięki stosowaniu humoru, wyrafinowanego cynizmu i kategorii absurdu potrafi ująć ciało (czy to kobiece, czy męskie) w intymności, ale i w codziennych sytuacjach. Ciało okazuje się kolejnym pretekstem lub raczej doskonałym tworzywem tematycznym do konstruowania poetyckich miniatur, lekko prześmiewczych, otwartych na wyobraźnię czytelnika:

Na oparciu krzesła
wiszą rajstopki
i kategorycznie
domagają się ciała”
[Po prostu spróbuj być dla niego miła (…c..-…c..), s. 51]

Podmiotka liryczna próbuje wejść w rolę koleżanki, przyjaciółki, feministki, zdystansowanej i unikającej patosu emocjonalnego. Mężczyznom, a raczej „zimnym samczykom” nieźle się obrywa, w większości utworów otrzymujemy ich karykatury, jakby wycięte z modelu systemu patriarchalnego, napuchniętego od testosteronu. Kobiety żądzą w „Łokciu jelenia”, co przypieczętowuje ostatni retoryczny wers jednego z wierszy: „A ty tu facet czego?!”. Na terytorium kobiecej poetyki Żanety Gorzkiej nie ma miejsca dla samców, spoglądających na kobiety przez pryzmat płci.
W prezentowanym debiucie nie brakuje jednak relacji damsko-męskich, konstruowanych w formie poetyckich mozaik, minimalistycznych obrazków z codzienności:

„Jeżeli mężczyźni wyginęli
to co robi ten paź królowej
w moim żołądku?

(Hej, ty!
upewniam się)

I czy to już na pewno jest
miłość?"
[Tak bym chciała, s. 45]

To krótkie refleksje w formie tekstów z graffiti czy przełamanych ironią definicji stanów emocjonalnych. Minimalizm słowny, charakterystyczny dla tego tomu, to również redukcja emocjonalności, uczucia okazują się być źródłem cierpienia, a miłość „jarzmem emocji”. Więcej w tych wierszach anatomii, czułości względem własnej kobiecości i natury niż uczuciowości. Z jednej strony mógłby to być zarzut, ale po głębszej lekturze uderza samotność bohaterki wierszy, samotność kobiecości tak bardzo uprzedmiotowionej i włożonej w ramy męskiego, dominującego świata. Jednym z poważniejszych wierszy, wyróżniających się klimatem jest „Wojna i pokój”. To samotne wypłynięcie na głębię, ofeliowe zanurzenie się w wodzie, ucieczka od uczuć i wrośniętych w kobietę ról, bycia ciągle poza sobą, bycia wtłoczoną w gotowe scenariusze życia matki, żony, kochanki.


Pod maską absurdu, czyli kroniki codzienności  

„Czterdziesta pierwsza rozbójniczka Ali Baby” jak określa siebie podmiot liryczny ma dość specyficzny i oryginalny model własnej sztuki poetyckiej. To dążenie do skrótowości, lapidarności i redukcji słownej przy dużej rozpiętości tematycznej. Wiersze składające się na tom „Łokieć jelenia” odznaczają się spójną formą, ale i topiką. Obrazki codzienności, miejscami wyczulone na detal, kiedy indziej brutalne, marginesowe, to paleta, z którą spotykamy się każdego dnia. Autorka nie zostawia nas jednak z wiernymi odbiciami, realnymi kopiami rzeczywistości, ale wprowadza furtki, konstruuje przejścia podziemne, poszerza wiersze o przestrzeń dla wyobraźni. Żaneta Gorzka z dużą umiejętnością i wyczuciem gier słownych dekonstruuje codzienne sytuacje, rozbiera je na detale i ponownie składa w oniryczno-groteskowe metafory. 

Poczynając od samego tytułu tomu, po przez zaskakujące tytuły wierszy (będącymi już samymi w sobie mikropoetyckimi sekwencjami: „I wezbrały wody ślinotoku a usta piszących rozstąpiły się” ; „Tajemnice rurki próżniowej (albo gonitwa myśli na 400 metrów przez płotki”)), projekt graficzny (którego kształt i wyjątkowy charakter również jest spójny, kunsztowny i dopracowany), a kończąc na utworach, „Łokieć jelenia” odznacza się pewną dozą awangardowości i zakorzenianiu świata poetyckiego w przewrotnym absurdzie. Momentami tytuły odgrywają ważniejszą rolę niż sam wiersz. Czy nie jest to zabieg przesadny, pełniący rolę, zaskakującego, ale ozdobnika? Myślę, że to jednak świadomy mechanizm budowania klimatu zaskoczenia, nowatorskiego podejścia do formy wiersza, która w wypadku debiutu Żanety Gorzkiej jest plastyczna i giętka.
Poszczególne wiersze dążą do efektu zaskoczenia, zburzenia poczucia czytelniczego bezpieczeństwa. Czytanie wierszy Gorzkiej to trochę jak podróż bez mapy, całkowicie spontaniczna, żywiołowa, ale i niebezpieczna, łatwo zbłądzić w labiryntach wyobraźni. Tym bardziej, że nie mamy kompasu w postaci utartych metafor, ale dysponujemy własną intuicją i wrażliwością. I warto im zaufać. Ufa też czytelnikowi sama poetka, nie bojąc się nadrealistycznych i irracjonalnych opowieści. Pomimo stosowania groteskowej perspektywy, mocnej ironii, to pod warstwą surrealistycznego i eksperymentalnego obrazowania kryje się to, co ludzkie, jątrzące, stosunek człowieka do natury, zwierząt (aby poznać życie trzeba „zajrzeć kotce pod powieki” – wiersz „W życiu trzeba miau miau”), relacji międzyludzkich, pytanie o sens egzystencji, słabości i niewiedzy. 

Wiersz jak bestia, wiersz jak wilk  

Oprócz absurdu pojawiają się u Żanety Gorzkiej nawiązania do popkultury, konsumpcjonizmu, bohaterów z legend, kina, baśni (3 wiersze mają w tytule słowo Bajka) czy literackich postaci. Przekrój jest tu naprawdę pojemny – i tak między wersami goszczą: Yeti, Michael Jackson, Ewa Chodakowska, psychopatyczny Fredy Krueger, Tarzan, Godzilla, Mona Lisa, poeta Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, św. Augustyn, Lucyna Ćwierczakiewiczowa, Ilona [W] zapewne Witkowska, Kira [P], czyli Pietrek, filozof Jacques Derrida, Piero Manzoni, i nawet Muminki w dość ekscentrycznym wierszu (pomijam oryginalne podziękowania, w których też roi się od tropów inspiracyjnych). Dlaczego tak dużo tych postaci? Co ma na celu ten różnobarwny korowód? Widziałabym w takiej konwencji ślady postmodernizmu, ale i celowe zestawianie kontrowersyjnych ikon naszej współczesności. Tylko w takiej poezji jest miejsce w jednym wierszu dla celebrytki i poety (wiersz „Weź się zastanów”). 

Warsztat poetycki, którym dysponuje debiutująca poetka jest naprawdę przemyślany i konsekwentny. Słowa, stosowane oszczędnie i ostro, mają szokować, ciągle polemizować z czytelniczą wyobraźnią. Pobrzmiewają w nich echa miejskich ulic, opuszczonych peryferii, pogłosy podsłuchanych rozmów, znaczeń dobranych fantazyjnie i zadziwiająco. To język poetycki pełen zakamarków, wypełnionych imaginacją i nieustannie ripostującymi wersami.
Wiersze ciągle zmuszają odbiorcę do reakcji, do polemiki, do poetyckiego dialogu. Słowa wręcz same tworzą się, nie panuje na nimi podmiot, wyskakują spod języka w postaci wilka („Bajka na dobranoc”) czy drapieżnej bestii, trudno je okiełzać i oswoić. Wiersz staje się osobnym tworem, żywiołowym, plastycznym, pozornie wymykającym się spod kontroli poetki. Pozornie, bo autorka panuje nad materią słów, spina je delikatną nicią spójnej, indywidualnej, nieco zadziornej ale i osobliwej poetyki.


Żaneta Gorzka swoim tomikiem poetyckim udowadnia, że można zadebiutować bardzo dojrzale, z wyrazistym konceptem i zaskakującą tematyką. „Łokieć jelenia” to poezja eksperymentalna, lekko postmodernistyczna, zakorzeniona w kobiecości. Słowo ma oddziaływać, wywierać wpływ na odbiorcę, odciskać się w myślach. Forma wiersza Gorzkiej to często szyfr wyobraźni, onirycznych przebłysków i plastycznego przenikania świata i iluzji. Poetka często mruga okiem do czytelnika, jej podmiotka jest zdystansowana, ale i przekorna, eksponująca to, co fizyczne. Materia codzienności w „Łokciu jelenia” nabiera wielosemantyczności, słowo przenosi czytelnika ponad banalność i zwyczajność, stawia go przed krzywym zwierciadłem, pozwala bawić się znaczeniem i metaforyką. I to zabawa słowem sprawia czytelnikowi największą frajdę. „Łokieć jelenia” to zapowiedź poezji łobuzerskiej i buntowniczej, słowem - kobieco-rebelianckiej. To specyficzny kobiecy teren pisania, terytorium absurdu, ale i słownej żywiołowości i niekonwencjonalności. Warto tej  ekscentrycznej kobiecości zaufać. 

Żaneta Gorzka, Łokieć jelenia, Wydawnictwo, Warszawa 2020.

Dziękuję Autorce za egzemplarz książki.